Wywiad z Marcelo Zammenhoffem - Piotrem Wygachiewiczem



1.       Myśląc o własnej twórczości z perspektywy czasu często dokonujemy re-ewaluacji tego co nas ukształtowało, nawet jeśli myślimy o zgoła naiwnych i powierzchownych sprawach takich jak klimat tego w czym wyrośliśmy. Co ukształtowało Twój dość szeroki wachlarz tego co przez ostatnie 30 lat robiłeś? Pomyśl o warunkach społeczno-kulturalnych i myśli muzycznej artystycznej. 
Moje pokolenie determinował dość prosty schemat: lata '80-te, kiedy już byłem samodzielnym nastolatkiem i zacząłem dokonywać wyborów, to schyłek komuny – ale wciąż jednak tzw. „żelazna kurtyna”. Nasza kultura oczywiście wytworzyła wiele pięknych i wartościowych rzeczy na każdym polu sztuki i to, co było dostępne, pochłaniałem, jak gąbka: choćby telewizja, która w swoich jedynych dwóch programach oferowała niebywałe  seriale czy programy. Jestem dzieckiem wychowanym na „Czterech pancernych”, które porównuję bez oporów do „Star wars” - jest to dokładnie ten sam schemat historii, tylko w czarno-białych, ziemskich realiach wojny. Zaś jeszcze w latach '70-tych TVP emitowała brytyjski serial BBC: „Space-1999”. Wszystko było tam bardzo realistyczne i obiecujące. W umyśle dziecka powstała myśl, że wkrótce podroże na Księżyc staną się normalką, co podkręcały dodatkowo podręczniki szkolne, utrzymane w propagandowym stylu ZSRR. W ogromnym stopniu ukształtował mnie program SONDA, z którym nie można dziś nic porównać. Ci dwaj faceci, którzy zginęli w wypadku – Kurek i Kamiński – byli rewolucjonistami i mesjaszami w dziedzinie przekazu profesjonalnej,  naukowej wiedzy umysłowi dziecka, które było oczarowane laserami, silnikami i wszystkim, co oferował czarno-biały telewizor. Zainteresowanie techniką zaszczepił mi mój tata, który od dziecka uczył mnie sklejać modele statków i samolotów, sam konstruował przeróżne urządzenia. Moją edukację techniczną dopełnił obszerny zbiór, kupowanego przez tatę, „Młodego technika”, którego czytałem po nocach z zapałem. Wkrótce sam wziąlem do rąk lutownicę i zacząlem konstruować proste urządzenia, przerabiać gitarę akustyczną na elektryczną, itd.  Z czasem zająłem się bardziej złożonymi konstrukcjami: mixerem, generatorem, sprężyną pogłosową, filtrami akustycznymi, taśmową kamerą pogłosową, wykonaną z kaseciaka. To pobudzało inwencję, a zarazem było niezwykle twórcze. Echa tych poszukiwań odzwierciedlają się w oczywisty sposób we wszystkim, co wymyślam obecnie. A więc w eksperymentach z laserami, które teraz są dostępne na wyciągnięcie ręki, światłem jarzeniowym, LED, UV, eksperymentów z dźwiękiem…
Ten techniczny rozwój kontrastował z naturalizmem okolicy, w której się wychowywałem: na początku nad samym morzem, wśród lasów i wydm, a później w prowincjonalnym Ciechocinku, gdzie odbywałem często samotne eskapady w gęstwiny nad Wisłą oraz do lasów. Jako jedynak i samotnik, próbowałem być Indianinem. Podświadomie wyłapywałem w tym wczesny mistycyzm, ciągnęło mnie do poszukiwania duszy oraz doznań. Do Ciechocinka nie docierało kompletnie zepsucie i zgiełk dużych miast, nawet stan wojenny (gdy miałem 11 lat) był tam kompletną sielanką. Koledzy, z którymi później zakładaliśmy zespoły, mieli podobnie. A jednak, pewnie na zasadzie kontrastu, podążyliśmy w tronę industrialu, będąc, jeszcze w latach ‘80-tych, być może, jednym z pierwszych w Polsce zespołów industrialnych – MORRIS GENERATIV.
Cofając się nieco w tych historycznych wpływach epoki: jednak dorastaliśmy i coś tam do nas przenikało. Były pisma młodzieżowe, plakaty zespołów, radio coś jednak puszczało. Niewiele przenikało rzeczy z zachodu, ale  człowiek poszukiwał wszystkiego, co nieoficjalne, przywiezione zza granicy, ukratkiem przegrane, itp. Inspiracji muzycznych było mnóstwo. Gdy miałem niecałe 17 lat, mogłem już pojechać do Jarocina. W tym czasie, po okresie fascynacji AC/DC, okazało się, że istnieje niejaki Heniek Palczewski z Piły, którego  płytoteka była chyba największą w Polsce bazą muzyki eksperymentalnej, awangardowej, progresywnej, jakiej jeszcze nie znaliśmy. Byla zawsze osoba, która zbierała od nas czyste kasety i zamówienia i wyruszała do Heńka z tym zapasem. Za drobną opłatą człowiek otrzymywał za kilka tygodni wszelkie rarytasy i niesamowitości dźwiękowe, które otwierały kolejne drzwi percepcji – póki co, to wystarczało. Gdy jeszcze miałem 17 lat, założyliśmy zespół Fjoletowe Płyny Zdrowotne „Jurop” i wystąpiliśmy na jedynym w Polsce festiwalu muzyki awangardowej – Poza Kontrolą w Warszawie. Tak się złożyło, że zaraz po nas, na tej samej scenie, wystąpiła grupa SWANS.
Gdy doszła do tego telewizja satelitarna w blokach i pojawiło się MTV, czuć było, że coś się zbliża i coś wybuchnie. Tym czymś była zbliżająca się epoka acid-house i techno. I tych rytmach nastąpiła przemiana ustrojowa, pełnoletniość i początek lat ‘90. Ja oczywiście, bez reszty, wkręciłem się w ten nurt… czego owocem są teraz wszelkie wspominki i udziały w wystawach, poświęconych początkom kultury rave w Polsce.

2.       Z jednej strony można powiedzieć, że w tym co robisz jest dużo całkiem głębokiego konceptualizmu i ironii skierowanej w klisze myślowe, ale z drugiej strony jest bardzo humanistyczny, duchowy aspekt tego co robisz? Jak się zapatrujesz na przekraczanie granic poprzez enteogenezę i transgresję własnej wewnętrznej istoty.
Miło mi, że tak to postrzegasz. Chciałbym, żeby właśnie taki był powszechny odbiór moich prac, w tworzeniu których czuję ważną misję. Nie lubię kompromisów. Przekraczanie granic i prowokacja to mój niepokorny styl, który chyba jeszcze ukształtował się w czasach wczesnej edukacji: jeszcze pod koniec podstawówki, często byłem wzywany do dyrektorki za rozmaite wybryki. W liceum grożono mi nawet przeniesieniem do innej szkoły! Enteogeneza – czyli zapewne chodzi ci o posługiwanie się środkami psychodelicznymi?
Jeśli tak, to upraszczając: jako młodzieniec, typowy chłopak, interesujący się głównie techniką, w tym również fizyką mechaniczną czy pirotechniką, przeszedłem na stronę zdecydowanie bardziej humanistyczną, dzięki właśnie doznaniom psychodelicznym. To mnie znacząco odmieniło, zacząłem dostrzegać byty i stany, wymykające się opisom ścisłym. Wtedy właśnie chyba stałem się po raz pierwszy artystą efemerycznym, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy. Kładłem nacisk na ulotność, specyfikę chwili i miejsca. Czyli dwa różne bieguny jednego bytu. Trudno było jednak ze mna wytrzymać.
Granice, owszem, starałem się przekraczać, a może, zupełnie przypadkiem, wyznaczać własne, nowe granice – być może to moja życiowa misja. W wieku dwudziestu kilku lat faktycznie, nie bałem się ograniczeń, w ogóle nie myślałem w kategoriach potrzeby odbioru mojej sztuki, odbiorca był nieważny. Imperatywem dla mnie było wylanie tego, co kłębiło się w moim wnętrzu, uważałem to za coś najważniejszego, misję, którą muszę kontynuować, bez względu na istnienie odbiorcy. Ponoć tak naprawdę, to jest prawdziwa, czysta sztuka. Dla przykładu: miałem sen, w którym przyśniła mi się Telewizja Atlantyda – mój cel, moje powołanie. W ciągu kilkunastu najbliższych dni skombinowałem porządną kamerę VHS i zacząłem wdrażać plan w życie. Potem nastąpił cud – panowie Krzyżanowski i Kapuściński zaprosili mnie do prawdziwej TVP, żebym robił mój program dla dwójki.  Program był kuriozum na skalę wszechświata. Lol, historia, jak ze snu. Niestety, jak zwykle bywa w moim życiu, brutalna naiwność zniszczyła dalsze, bajkowe perspektywy i czar prysł.
Natomiast to nie były jeszcze czasy togo konceptualizmu. Na niego czas przyszedł później, trochę z konieczności: czystym konceptualizmem są sterty teczek z pomysłami, które, choć możliwe, że genialne, być może nigdy nie ujrzą światła dziennego. Dobrym pomysłem byłoby zawarcie ich w jakiejś powieści para-biograficznej, w klimatach sci-fi. Mogę się podzielić niektórymi, gdy mnie odwiedzisz...
Ironia zaś – jak najbardziej. Rzeczywisotości nie można odbierać na serio. Nauczyłem się tego od grupy Totart. Nigdy nie udało mi się z Pawłem Konnakiem porozmawiać na serio.

3.       Kiedy myślę o tym co robiłeś wcześniej miało to mniej lub bardziej wyraźny szlif krytyki socjo-kulturalnej jeśli nie w pewnym sensie nawet politycznym. Pracując nad nowymi produkcjami czy starasz się myśleć o tym co Cię otacza czy jak to często dzieje się z wiekiem emigrujesz wewnętrznie?
Nie uważałem się wcześniej za twórcę sztuki krytycznej, ale okazuje się, że większość moich tworów właśnie nią jest.
Na pewno nie myślę jeszcze o odcinaniu kuponów, zresztą chyba nie byłoby ich za wiele. Wciąż motorem mojego działania jest wewnętrzny progres i chciałbym, żeby trwał jak najdłużej, choć Stanisław Lem twierdził, że szczyt inwencji twórczej następuje jakoś między trzydziestką, a czterdziestką, potem wszystko siada. Możliwe jednak, ze zażywaliśmy zupełnie inne substancje bądź prowadziliśmy inną aktywność fizyczną – ja jednak preferuję czasem ostry wysiłek na świeżym powietrzu, staram się od czasu do czasu dawać organizmowi w kość.
Staram się być na bieżąco z rzeczywistością, którą obserwuję – a myślę, że powinniśmy wiedzieć, co się w świecie dzieje, skoro już w tym świecie materii się znajdujemy. Co innego, jeśli mieszkalibyśmy w jaskini bądź głębokim lesie na odludziu i pragnęlibyśmy zachować ten stan. A zatem, skoro się orientuję w bieżącej sytuacji, staram się, poprzez sztukę, jakoś do niej odnosić. Wiele rzeczy mnie boli, doskwiera – wtedy człowiek czuje wręcz imperatyw wykrzyczenia tego bólu na zewnątrz. Jak nietrudno zauważyć, jestem raczej artystą zaangażowanym, mniej lub bardziej, ale jednak. Uważam, że od wieków misją sztuki jest jakiś komentarz rzeczywistości. Nawet sztuka czysto dekoracyjna potrafiła niekiedy to przemycać.
Ponadto, pragnę podkreślić, że chciałbym, by wszelkie moje wytwory nie pozostawiały odbiorcy obojętnym. Moim podstawowym przesłaniem jest obecnie to, co przyświeca projektowi „Niewygodny komunikat”: instrukcje, co robić, by świat był lepszy dla wszystkich, by unikać cierpienia i wszystkiego, co nieprzyjemne.
Emigracja wewnętrzna nastąpi więc może na stare lata, kiedy faktycznie wygasną akumulatory. Może wtedy pozostanie już tylko pisanie książek...

4.       Co inspiruje Cię muzycznie i artystycznie obecnie?
Czasami mam wrażenie, że w muzyce i sztuce wszystko już zostało powiedziane, a wszystko, co się pojawia, jest wtórne, jest randomicznym miksem dotychczasowych osiągnięć. Ale o dziwo, świat i artyści wciąż mnie zaskakują, zatem wcale tak nie jest. Choćby, zważywszy na stale zmieniające się uwarunkowania geopolityczne, na które sztuka, którą preferuję, zwykle jest jakimś komentarzem. Tak więc, powiedzmy w ciągu ostatnich 10 lat, inspiruje mnie np. artysta Anish Kapoor, polska artystka, Monika Sosnowska czy niebywały Robert Kuśmirowski, w ktorym widzę bratnią duszę. Oni nie są już jacyś nowi, ale są na czasie, robią rzeczy wielkie i piękne. Ale równolegle fascynuje mnie np. wciąż, stary już Christo. W muzyce zaś odkryłem kiedyś dla siebie Ladytron i Sunn (o)). To też już trochę trwa, ale póki co, faza nie wygasła. Słucham wiele Biosphere, Stelladrone, CHBB, Aavikko, aktualne produkcje Chrisa Cartera, itp. Polecam Emel Mathlouli – ta jest dość nowa. Polski projekt MIKROBI.T również. Nasz łódzko-berliński projekt Niebiescy i Kutman. No jest tego wiele i ciężko to okiełznać. A  z rzeczy na pograniczu, których nie słucham na codzień, ale uważam za genialne – bo też tak może być, to uwielbiam Die Antwoord i ich fotografa Rogera Ballena (którego zresztą poznałem), jaram się, jak świnka, ich ruską wersją: Little Big, może nawet lepszą, niż oryginał. A jak Little Big – to za jednym zamachem pochodny – Tommy Cash, z Łotwy bodajże. Te oba projekty są over-genialne. Podobnie, jak podziwiam rozmach Rammsteina. Jest to dla mnie coś, co podziwiam, ale jednocześnie nie do końca mój styl i nie coś, czego chciałbym codziennie słuchać. Jest też taki post-DDR-owski psychol, Alexander Marcus, zupełnie inny biegun – powinien wystąpić kiedyś z Rammsteinem. Ale dużo strawniejsza jest, również odkryta niezbyt dawno, krajowa Formacja Cmentarz – hipnotyczna, radykalna, jakaś taka niesamowita. Przez chwilę oniemiałem, gdy odkryłem Siksę. Siksa stała się, ze zrozumiałych przyczyn, zjawiskiem – niezbyt popularnym, bo krzyczy o sprawach trudnych, lecz robi to dość świeżo, rewolucyjnie i radykalnie, trafia w sedno. Siksa przypomina mnie samego z przeszłości, w wersji, na którą chyba się nie odważyłem. Niestety, przy bliższym poznaniu okazała się dosyć zarozumiałą osobą, więc mój podziw dla niej nieco przygasł.  W Łodzi jest zaś coś takiego, jak Dom Mody Limanka – przedziwna fuzja ekscentrycznych, posthipsterskich, młodych projektantów, łączących modę, fotografię, teatr, performance. Bardzo im kibicuję.
Niebywale i wciąż inspirują mnie jednak klasycy:  pisarz Kurt Vonnegut, Philip Dick, Lem...
Bardzo fajnie, jakbyś mnie kiedyś spytał, czego nie znoszę. Są takie zjawiska, chętnie bym się powyżywał, hehe…

5.       Pracujesz z elektroniką również w sensie dosłownym – oświetlenia i nie tylko. Jak to się zaczęło i czy kontynuujesz produkcję?
Mam swój mały biznes, dzięki któremu w ogóle jakoś egzystuję, choć i tak z trudem: produkuję specjalistyczne oświetlenie filmowe. Łączy to moje zainteresowania tym rodzajem technologii, która akurat uwielbiam: fizyką światła, świetlistością, fluorescencją. Stało się to trochę przypadkiem, ale dobrze, że się stało wcześniej, niż później: mało, czy nawet średnio znanemu artyście, ciężko jest w Polsce godziwie przeżyć za ogólnie przyjęte stawki.  Martwi mnie, gdy obserwuję, jak wielu znajomych podejmuje prace na etacie, nie do końca w zgodzie z własną osobowością, która zostaje pożarta, jak i siły witalne i czas. Więc w moim przypadku potoczyło się to akurat w zgodzie z moimi poszukiwaniami: stało się to, gdy najpierw zbudowałem oświetlenie do makiety teledysku „My są profesory” grupy Mikrowafle. Sam zbudowałem kopie słynnych, amerykańskich lamp Kinoflo, gdyż wcześniej je wypożyczałem dla różnych zleceń, ten sprzęt jest bowiem podstawowym rodzajem oświetlenia planów filmowych. Nasz teledysk zaś był oczywiście całkowicie domową, bezbudżetową produkcją – chciałem jednak uzyskać maksymalnie doskonałą jakość. Po skończeniu teledysku postanowiłem niepotrzebne lampy spieniężyć. Ogłoszenie dostrzeli pewni faceci z firmy oświetleniowej w Łodzi: poradzili, jak mógłbym ten sprzęt ulepszyć, żeby był naprawdę profesjonalny. Co też uczyniłem. Lecz do sprzedaży seryjnej były jeszcze dwa lata poszukiwań i opracowywania własnej, niepowtarzalnej technologii. Wymyśliłem dobrą nazwę, logo, stronę internetową i strategię, która opiera się na kompletnym braku reklamy. Jednak pozwala to na normalne, skromne życie, bez szaleństw. Ponieważ jest dziecko, trochę się martwię, co będzie dalej. Am nowe koncepcje pewnych elektronicznych gadżetów, m.in. filtrów gitarowych, pod tą samą nazwą.  Gdybym ten biznes powiększył, być może byłbym milionerem – ale tak naprawdę trochę brzydzę się biznesem i nie lubię tego robić, choć pewnie umiałbym, gdybym się za to zabrał. Musiałbym prawie w ogóle zrezygnować z twórczości, a to w moim przypadku jest niemożliwe. Idealnie by było, gdyby spadła mi z nieba taka osoba, która przejęłaby moje wszelkie biznesy i to ona się zajmowała tą sferą, ja zaś tylko produkcją.

6.       Czy przy całym sztafażu poczucia humoru, głębokiej myśli artystycznej, filozoficznej i kontekstu tego co robisz jest jakiś przekaz całkiem na serio który chciałbyś zapodać?
Ja, mimo zawartej we wszystkim ironii, traktuję moje przekazy całkiem serio. Jak już wcześniej wspomniałem i wciąż podkreślam: w mojej sztuce jest właściwie jeden, główny przekaz: co robić i czego unikać, by na Świecie żyło się nam lepiej. Nie chciałbym jednak nigdy stworzyć pracy całkiem na serio – bez tej przewrotnej nuty ironii, nawet niewielkiej. Nie chciałbym być takim choćby Janem Jakubem Kolskim polskiej sztuki . Dystans i ironia, to podstawy zdrowia psychicznego, rzekłbym. Na przykład, taka Bomba Przyjaźni – niby odpał, bo cóż to za utopijna hipoteza, że terroryści całego świata nagle wyjdą z propozycją pokoju na całym Świecie? Ale moje utopijne marzenie jest na serio, jest głębokie, chciałby, żeby taka sytuacja się wydarzyła.

7.       Mieszkasz w sumie pomiędzy dwoma krajami. Jak Ci się wraca? Jak Ci się wyjeżdża?
Oj nie - jeśli chodzi ci o wyspę kanaryjską, czyli moją Atlantydą – to nie mieszkam tam, tylko często bywam programowo, aczkolwiek na minimum miesiąc. Niestety, nie dorobiłem się tam jeszcze jakiejkolwiek nieruchomości, mam na wyspie jedynie starego busa, z którym zresztą same kłopoty. Jednak faktycznie: moja Atlantyda jest realną odskocznią, prawdziwą odmianą o 180 stopni w stosunku do naszych nawyków kulturowych, które tak bardzo nas uziemiają i przydeptują. Choć niby jest to kultura okołohiszpańska, ma w sobie więcej południowoamerykańskiego luzu. Można się tam nauczyć cierpliwości, pokory i wyrozumiałości. Pomijając zalety czysto geograficzne, jak choćby niezbędne dla naszego organizmu słońce, świecące z samej góry nieba. W 2016 ze Zbyszkiem Liberą wymyśliliśmy tam zarys fenomenalnej historii-filmu: ni stąd, ni z owąd, nie wiadomo, z jakiej przyczyny, na plaży, gdzie mieszkają nadzy hippisi, ląduje nagi prezes Kaczyński. Prezes początkowo jest przerażony i przybity odmiennością świata, który może istnieć, w stosunku do swoich dotychczasowych wyobrażeń i nawyków. Można następnie rozwijać akcję niniejszej komedii, zależnie od wyobraźni. Zaś w tym roku wymyśliłem  koncepcję akcji przyrodniczo-artystycznej, polegającej na wymianie gołębi, które sępią żarcie od ludzi (zamiana na pewien okres na miasta, coś, jak Erasmus). Tylko, że tamte sępią w kraju, gdzie połowa plażowiczów opala się na golasa, gdzie wolno na plaży czy na ławce pić piwo czy wino,  gdzie wolno posiadać marihuanę, gdzie obok siebie chodzą ludzie wszelkich wyznań i kolorów skóry, nikt o nic się nie czepia, jeżeli nie włazisz mu w drogę. Gołąb z Polski widzi coś zupełnie odwrotnego, co nietrudno zauważyć. Brak tu podstawowych swobód, co niektórzy chyba już stracili z pola widzenia. Ksenofobia, homofobia, konserwatyzm – to powracające cechy narodowe. Śmiem twierdzić, że żyjemy w państwie kontroli, która będzie coraz większa, o ile sami z tym nic nie zrobimy. Więc trudno nie zauważyć, ze powroty do Polski są niezbyt ciekawe, choć za domem zawsze się tęskni. Obecnie jednak częściej kursuję między Łodzią, a moim nowym domem w górach Zaworach, blisko znanego Sokołowska. Tam zamierzam stworzyć prawdziwe królestwo sztuki, to tylko kwestia czasu, no i oczywiście forsy. Mam nadzieję, ze stanie się ono enklawą, niepodatną na smutek i konserwatyzm naszego kraju.

8.       Jak Ci się pracowało w latach 80. i 90. W sensie dostępu do mediów, dystrybucji tego co robiłeś a jakbyś porównał do tego co jest teraz?
To zupełnie dwa różne światy – tamte czasy i czasy dzisiejsze. W kulturze i zwyczajach zmieniło się bardzo wiele. Przede wszystkim wynalazek telefonu komórkowego, a następnie internetu dla wszystkich – to są dla cywilizacji tak drastyczne posunięcia, jak kiedyś w ogóle wynalezienie prądu czy kolei, a może bardziej. Czasami tęsknię za tamtymi czasami, gdy, żeby kogoś odwiedzić, szło się po prostu do niego i albo był, albo nie. Nie wszyscy mieli telefony, więc niełatwo było się umówić, zaś złożone informacje przesyłało się pocztą listową. To ogromnie rozwijało inwencję i poczucie estetyki: kwitł mailart. Mailartowe korespondencje prowadziłem z grupą Totart, z Andrzejem Dudkiem-Dürerem, Mirkiem Rajkowskim, McMarianem, Dominikiem-Wolframem i wieloma innymi osobami. Nie wspominając o listach miłosnych.
Dzisiaj w nadmiarze wszystkiego realnie się gubimy. Ludzie odbierają wszystko powierzchownie. Jest nadmiar informacji, ale też nadmiar twórców czy artystów wszelkiej maści. Właściwie każda osoba, posiadająca smartfona, jest już fotografem. Jeżeli co trzecia osoba prowadzi jakiegoś bloga, to kto ma te blogi czytać i co właściwie poza tym, zostanie mu w życiu do roboty? Owszem, niebywałą zaletą jest możliwość, że dopiero co nagraną piosenkę mogę natychmiast wysłać koledze w innym kraju lub mogę ogłosić na fejsbuku jakąś wstrząsającą nowinę i ludzie natychmiast ruszą z pomocą. Nie wie m jednak, czy takiego świata chciałem.
Negatywnym, jak dla mnie, symptomem tego stanu jest przykładowa artystka – Zamilska. Muzycznie jest calkiem przeciętna – jej produkcje przypominają nowoczesny niegdyś Panasonic czy Aphex Twin. Kiedyś było to odkrywcze, ale teraz jest to po prostu dobre, czyli przeciętne. Na czym jednak polega jej pseudo-geniusz? Otoż montuje ona to tych dźwięków niesamowite teledyski, które zapierają dech, tyle, ze żaden z tych materiałów nie jest jej – używa ona udostępnionych za free klipów, na zasadzie creative common. Mnie to mierzi. Ja staram się kręcić wszystko własne, poświęcam na to energię, czasem i zdrowie, sprzęt, itd. Źle bym się czuł, używając nieswoich materiałów. Więc dla mnie nie jest to sztuka autentyczna. Ale sprawa jest dyskusyjna, rozumiem to.
Z drugiej strony: gdy w latach ‘80 chciałem zrobić plakat, musiałem wywołać odbitkę zdjęcia, coś tam powycinać, posklejać, litery nanieść z kalkotextu – jak się człowiek pomylił, musiał zamalowywać białą ekoliną lub korektorem… Dzisiaj robisz ciach mach, w corelu lub photoshopie. To samo dotyczy fotografii, filmu, dźwięku… Niewątpliwie, dziś mamy tu komfort, sterylność i wygodę. Nie wspominając, że o urządzeniach, dzisiaj dostępnych, mogliśmy wtedy pomarzyć, o ile ktoś miał odpowiednią wyobraźnię.
Reasumując: w czasach, gdy wszystkiego było mniej, łatwiej było dostrzec rzeczy wartościowe. Teraz mamy z tym problem.
W związku z tym wymyśliłem teorię Klocka Sztuki: całego nadmiaru sztuki i innych przejawów, które, jako usunięte z obiegu (kto by to rozstrzygał?), zostałyby wrzucone do ogromnej betoniarki i zmieszane, zalane w betonie, odlanym w kształt sześcianu (bądź kuli, ale sześcian śmieszniejszy). I taki sześcienny Klocek Sztuki , zostałby wystrzelony poza układ słoneczny, aby ewentualnie rozbić się za miliardy lat w innym gwiazdozbiorze, bądź zostałby przejęty przez inną cywilizację – wtedy biada jej, a może i naszemu wizerunkowi. Otrzymaliby bowiem od nas w spadku cały gorszy sort ludzkiej twórczości i mieliby o nas kiepskie zdanie. My jednak zostalibyśmy uwolnieni od nadmiaru kreacji. I dodatkowo: reżyserzy, pisarze i wszelcy inni twórcy, mieliby zakaz tworzenia czegokolwiek nowego, przez okres kilku lat. Przez ten czas mielibyśmy czas zapoznać się przynajmniej z 1/3 tego, co powstało dotychczas. Spokojnie, i tak nie wszystko byśmy strawili.

9.       Co obecnie porabiasz i czy masz plany realizacji jakiegoś projektu, jakiejś zamkniętej całości?
Poznałem niedawno pewnego polsko-niemieckiego artystę, który niedawno namalował portret prezesa Jarosława farbą z kaczych odchodów. Zaprosił mnie on do kilku offowych przedsięwzięć, zobaczymy co wyniknie z tej sympatycznej współpracy.
Ponadto kończę kilka teledysków symultanicznie: pierwszy w końcu teledysk Psich Kłaków, pierwszy teledysk nowego Mikrotronixu - „Telepatyczne tygrysy”, a także moje dawno już nagrane, Besame Mucho. Jest też do dokończenia trzydzieści godzin wszelkich zapisów videoakcji i innych działań wizualnych, tylko zastanawiam się, czy ja to dokończę przed śmiercią?
Mogę jedynie powiedzieć, co bym chciał w życiu dokończyć, bo z tym nigdy nie wiadomo, czy to nastąpi. Nie jestem aż tak wpływowy, choć chciałbym. A więc chciałbym kiedyś zakończyć projekt „Niewygodny komunikat” - i tak polscy lektorzy zrobili to dotychczas dla mnie gratis. Mimo, ze projekt jest wielki i występują w nim sławne głosy – prawie nikt o nim nie słyszał. W planie mam jednak dorwanie reszty lektorów, których nie zdążyłem zarejestrować (choć jeden z nich, który chciał jeszcze wziąć udział w projekcie, Janusz Kozioł, zmarł w tym roku, co strasznie mnie zasmuciło), a także wiele innych, cenionych przeze mnie osobowości medialnych, które są moimi choćby ikonami z dzieciństwa. Jednak „Niewygody komunikat” to nie tylko projekt z lektorami – choć są oni jego żelazną częścią. Projekt dotyczy wszak różnych sposobów przekazu prostej, ludzkiej instrukcji: co robić i czego unikać, by na Świecie było nam lepiej. A więc mam w zanadrzu wersje z promieniami laserowymi i nadawaniem w alfabecie Morse'a, tudzież kilka innych wariantów.
Chciałbym wystawić na jakiejś poważnej, wielkiej wystawie, gotową od dawna Bombę Przyjaźni, wraz z wciąż nienakręconym para-dokumentem z wręczania jej rządom Europy przez przedstawicieli Terrorystów, na znak pokoju. To bardzo ważne dla mnie przedsięwzięcie. Zamierzam poświęcić się w życiu produkcji większej ilości Bomb Przyjaźni.
Chcialbym zrealizować projekty, pod tytułami „Blueboxer”, „Czarni telepaci”, „Potlacz muzealny”, jelenia, świecącego laserem w górę Śnieżkę, świetlną wersję „Elektrycznego duszpasterza”...  A także projekt ośrodka artystyczno-naukowego na wyspie kanaryjskiej lub przynajmniej w polskich górach. Możliwe, że własny dom w górach zamienię na taki ośrodek.
Chciałbym w jakimś sensownym kierunku rozwinąć program telewizyjny „Telewizja Atlantyda” w obecnej, youtubowej wersji - ale on również jest zawsze in progress, więc wymyka się z twojego zapytania o projekty zamknięte.
Chciałbym wydać kilka płyt nowych i istniejących już grup muzycznych - mam bowiem od lat czekające, gotowe koncepcje. Nie wiem tylko, czy takie np. Mikrowafle jest jeszcze sens odkopywać. Przymierzam się zatem do gromkiego startu z nowym bandem: Mikrotronix. I może czymś jeszcze.
Chciałbym wreszcie, żeby ktoś chociaż zakupił, za godziwe pieniądze, moje wielkoformatowe printy na aluminium, ponad trzymetrowej długości.
Plany więc  mam świetliste, teczki z projektami wciąż rosną i mierzą już kilometry grubości, ale cóż zrobić, jeśli człek nie ma aż takiej siły sprawczej, a z gotówką kiepsko? Osobiście nie cierpię o zabiegać o zapraszanie mnie gdziekolwiek, narzucania się, by przedstawiać swe doniosłe dzieła ważnym kuratorom czy wydawcom, stałego im się przypominania i upraszania się, bywania, gdzie trzeba...  Mogę więc tylko marzyć, żeby wciąż ktoś sam, z własnej woli, zapraszał mnie do udziału w czymś, wierzę, że tego będzie coraz więcej.
I ot, takie te moje marzenia.  Ale jakie by one nie były, należy robić swoje, to, co pcha nas wewnętrznie ku horyzontom...

Comments

Popular Posts